sobota, 7 stycznia 2017

Dawne skazy, nowe blizny


Nowa Warszawa. 07.01.2087

Pole widzenia zdawało się zwężać przez przytłumioną łzawą fasadę oczu. Smak próchna nie chciał opuścić języka, mimo usilnych starań umysłu, by przywołać wspomnienie milszej woni.

- Skup się! - Ramiona Kordiana unosiły się i opadały w żółwim tempie, a spierzchnięte usta buchały mieszaniną gorącego tlenu i zatęchłego od próchna powietrza.

Stłumione odgłosy dochodziły do niego z opóźnieniem, obijając się o barierę tępego pisku dudniącego w uszach. Lekkie chrupanie podeszew o drewnianą podłogę, klekot przeładowanej broni. Sześciu, może siedmiu. Uzbrojeni. Kordian przełknął ślinę. Popłynęła ona w dół jego przełyku wolno, jakby jadł rozżarzone drobinki węgla.

– No dalej! - dygocząca ręka gmerała w odmętach kieszeni w poszukiwaniu cylindrycznego kształtu opakowań z lekiem. Serce za wszelką cenę próbowało wydostać się z więzienia klatki piersiowej. Każda komórka pulsowała gorącym ogniskiem bólu. Promieniejący przez wszystkie kości i żyły zamieniający krew w strumyki ciekłej lawy.

W spazmatycznym ruchy ręki przypominającym szczery toast za czyjeś zdrowie, dwie białe tabletki rozpoczęły powolną wędrówkę w dół.

Stukot zza chybotliwych drzwi narastał. Coraz bardziej dominował nad irytującą fasadą pisku. Łomotanie w klatce piersiowej z bicia oszalałego dzwonu zmienił się w miarowy brzdęk. Fale gorąca wylewały się morzem potu z falami gorącej pary. Chybotliwe dłonie powoli stawały się stateczne, aż całkiem ustały w konwulsjach.

Z głośnym chrupotem chrząstek Kordian wyprostował zgiętą postawę skatowego człowieka. Poczuł na prawej dłoni zimny dotyk żelaznej rękojeści. Ciężar ciążącego w dół ostrza miecza sprawił, że przez chwilę Kordian omal się nie przewrócił. Salwowało go jedynie wspieranie się na mieczu. Tym przyciężkim kawałku żelastwa kupionym kiedyś w sklepie z średniowiecznymi pamiątkami.

Skrócone ostrze pokrywała lepka i ciepła warstwa brudu pomieszanego z krwią. Krwią zarówno własną, jak i obcą posoką. Smak mieszanki wlewał się do porów spierzchniętych ust, gdy głosy zza drewnianej fasady drzwi stawały się coraz głośniejsze. Kordian ze wzniesionym do góry ostrzem niemal zaczął się modlić do zbrukanego oręża.

Stukot butów, szelest dresowego materiału obijających się o siebie nogawek. Smród przechodzonego etanolu i zimnego zapachu prochu wypełniał powietrze. Zbliżali się, dużą grupą. Co gorsza, są wkurzeni!

Zielone oczy zabłysły w głębi czarnego kaptura. Ręce zacisnęły się na rękojeści. Głęboki wdech poprzedzał nagły zryw szczupłego ciała. Obrotowy ruch, którego siła naparła na spróchniałe drewno. Chwiejąca się do tej pory postać pomknęła prosto w czeluść ciemnego pomieszczenia.

Echa krzyków i przekleństw, huk wystrzałów świst miecza o gęste powietrze były jej jedynym akompaniamentem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz