czwartek, 13 kwietnia 2017

Filmowe Oręża 1. Miecz świetlny





Od jakiegoś czasu przetrzepuję Internet i Youtube oglądając przeróżne walki na miecze, od fantazyjnych pojedynków ze świata Gwiezdnych Wojen po czołowych speców od  Kendo i HEMA (Historyczne Europejskie Sztuki Walki). Możliwe, że oprócz mojej fascynacji łucznictwem tradycyjnym szukam nowych kierunków pasji i sposobów wyrazu. W dodatku jest to dla mnie dodatkowa inspiracja do mozolnie kolejnych powstających odcinków 'Szkarłatu".
Postanowiłem się zatem podzielić nieco swoimi przemyśleniami w nowym cyklu gdzie będę omawiał moje ulubione filmowe oręża.
Zaczynam od mojej ukochanej fikcyjnej broni. Miecz świetlny z sagi "Gwiezdne Wojny". Cytując słowa mistrza Jedi Obi Wana Kenobiego jest to "elegancka broń na bardziej ucywilizowane czasy". Odkąd po raz pierwszy zobaczyłem tą broń w akcji w "Powrocie Jedi" od razu zapadła mi w pamięci. Na samą myśl przywołuję scenę ostatniego pojedynku Luke'a Skywalkera z Darth Vaderem na pokładzie drugiej Gwiazdy Śmierci. Podniosła muzyka, zielona i czerwona klinga ścierające się w dynamicznym starciu. Czego chcieć więcej?
Jaka jest jednak historia za tym legendarnym już ekranowym orężem. Wiele osób nie, że w pierwotnych wersjach scenariusza, hen hen bo aż w roku 1977 reżyser George Lucas miał zupełnie inne wyobrażenie nie tyle wyglądu, ale i sposobu walki futurystycznym mieczem.
Pierwotnie angielska nazwa broni Jedi miała brzmieć "laser sword"i miały być władane jedną dłonią niczym w szpady w starych filmach. Jednak podczas produkcji okazało się, iż wykonane ze zużytego sprzętu fotograficznego rękojeści były zbyt ciężkie by można było się nimi tak posługiwać. Dlatego koniec końców postanowiono, że miecze będą trzymane oburącz.
Z kolei pierwszy pojedynek na miecze świetlne miedzy Obi Wanem i Darth Vaderem opiewał w problemy. Aktorzy Alec Guiness i David Prowse byli ciągle instruowani by ich ostrza nigdy się nie ścierały. Aby móc nanieść charakterystyczny wygląd świetlistej energetycznej klingi, ostrza rekwizytów były zrobione ze szkła i tłukły się przy każdym mocniejszym uderzeniu.
Mimo że pojedynki w tzw. "oryginalnej trylogii" czyli w epizodach IV-VI są nieco statyczne i nie opiewają w akrobacje, to są najbardziej przeze mnie cenione w całej sadze. Szczególnie wspomniana wyżej walka w "Powrocie Jedi" jest moją ulubioną. Wydaje mi się, że każdy atak ruch i blok są w nich realistyczne, oglądając je dziś widzę wpływ współczesnych stylów walki jak na przykład Kedno. Choć chciałbym zaznaczyć, że jak na dzień dzisiejszy moja wiedza jest czysto akademicka, jednak mam w planach pogłębić ją o praktykę.
Z kolei im więcej oglądam walki w epizodach I-III wydają mi się czasem nadmiernie przesadzone. Ilość piruetów i salt przeważa nad ilościami zadanym ciosów, za każdym razem myślę, że kiedy jeden wojownik się obraca od razu odsłania się na dewastujący kontratak. patrząc na pojedynki rekonstruktorów, którzy używają stalowych mieczy nie widzę, żeby którykolwiek z nich obracał się jak balerina. Poza tym oszałamiająca obecność efektów specjalnych, jeszcze nieco niedopracowanych jak na wczesne lata dwutysięczne bije po oczach.
Wypada też mi wspomnieć parę słów o "Przebudzeniu Mocy". Zdecydowanie styl walki Kylo Rena przypadł mi do gustu. W pełni oddaje chaotyczną naturę postaci będąc mieszaniną silnych uderzeń, które od początku mają wybić przeciwnika z rytmu i trzymać go w defensywie. Z sukcesem udaje mu się zastosować taką strategię przeciw Rey i Finnowi, powodem dla których przegrał potyczkę była jego dość statyczna postawa.  
Miecz świetlny jest jedną z najbardziej rozpoznawanych broni w popkulturze. Jego kształt nie zawsze sprowadzał się do prostej wiązki światła. Przez podwójne ostrze Darth Maula, po energetyczne jelce Kylo Rena, każdy ma swój ulubiony design i kolor klingi. Jeśli chodzi o mnie to zdecydowanym faworytem jest druga broń Luke'a Skywalkera. Jak dla mnie symbolizuje prostotę i funkcjonalność. Poza tym, właśnie taki plastikowy zielony miecz miałem w dzieciństwie, więc można powiedzieć, że przemawia przeze mnie nostalgia za może tymi "bardziej cywilizowanymi czasami.".   
Obecnie zastanawiam się też właśnie czy nie przekuć mojej dziecinnej fascynacji na własnie jakieś sztuki walki typu Kedno. Taki dodatek do mojej łuczniczej pasji. Wszystko się okaże z czasem i z wolą mocy, która nigdy mnie nie opuściła. 
I niech będzie też z Wami czytelnicy. Zawsze.  
Do następnego razu. 

poniedziałek, 10 kwietnia 2017

Parafka Autora 7. Logan i koniec pewnej epoki


      
    Długo zajęło mi zebranie myśli by napisać tekst o najnowszym filmie z najpopularniejszym mutantem Marvela, Wolverine'm. Obraz pt. Logan to ostatni raz kiedy australijski aktor Hugh Jackman wciela się w rolę którą odgrywał od 2000 roku. Również niesamowity Patrick Steward żegna się w tym filmie z rolą Charlesa Xaviera, przywódcy grupy X-Men. Dwóch z moich ulubionych aktorów odchodzi od ról dwóch ukochanych przeze mnie postaci. Zaiste jest to koniec pewnej ery w komiksowych adaptacjach.
Takie uczucie nieprzepełnionego żalu towarzyszyło mi przez cały seans. Od pierwszej sceny obraz chwycił mnie za serce i nie chciał puścić nawet do końca napisów. W apokaliptycznej scenerii rodem z serii o Mad Maxie Wolverine ukrywa się przed władzami opiekując się schorowanym profesorem Xavierem. Pozostali X-Meni nie żyją, a rasa mutantów jest na granicy wymarcia. Styrany bólem Logan topi swoje smutki w alkoholu i trzyma się jak najdalej od ludzi. Jednak zarówno jemu jak i Xavierowi przyjdzie opiekować się i chronić najmłodsze pokolenie mutantów przed eksterminacją ze strony ludzi.
 W przeciwieństwie do poprzednich filmów z Wolverine'm gdzie przemoc była ograniczana i bohater niemal bezkrwawo siekał przeciwników swoimi szponami w Loganie krew leje się hektolitrami. Ręce i nogi latają jak w rasowym horrorze, a jednak nie jest to bezsensowna potrzeba jatki. Wolverine nie żyje zgodnie z kodem nie zabijania, jak większość bohaterów Marvela czy DC. Całe jego życie wypełniał ból i cierpienie więc możliwość zobaczenia go w pełnej krasie to zdecydowany rarytas. Mojego entuzjazmu nie podzielała jedynie moja dziewczyna, która cały film spędziła z głową odwróconą od ekranu. Jej ulubionym momentem był koniec napisów i Lionel Richi z kinowego Juiceboxa.
Ja z kolei mimo ogarniające mnie żalu oglądałem z fascynacją. Mogę śmiało powiedzieć, że Logan ma szansę na bycie najlepszym komiksowym filmem tego roku. Fabuła przywodzi na myśl kino drogi, stary western, post apokaliptyczne widowisko, ale też kino rodzinne.
Właśnie dla mnie o tym jest ten film, o rodzinie, o tym, że nigdy nie jest za późno by okazać miłość i przywiązanie. W ostatnich chwilach swego życia, bo tak Wolverine umiera w tym filmie bohater wreszcie poznaje jak to jest nie być sam, co więcej mieć rodzinę, być ojcem.
Emocjonalny roler coster połączony z masą dobrej akcji i odrobiną humoru ma moim zdaniem jeden szkopuł. Główny antagonista mógłby być nieco bardziej wyrazisty. Odwieczny wróg Wolverine'a Sabertooth jest wielkim nieobecnym tego filmu.  Trochę jest mi żal, że aktor Liev Schreiber nie powrócił do roli, mimo tego, że wyrażał chęć ponownego wejścia w postać.
Smutek i zaduma opanowały moje myśli po wyjściu z sali i nawet po tym czasie jak piszę ten tekst echa nostalgii nadal dudnią w głowie. Co się stanie teraz jeśli Hugh Jackman skończył z rolą dzikiego mutanta. Ponoć w jednym z wywiadów stwierdził, że powróci jeśli Wolverine będzie częścią filmowego uniwersum Marvela. Z kolei już rzekomo namaścił Toma Hardy'ego na swego następce, zastanawiam się jakby wyglądał w roli i czy w końcu zobaczyłbym rosomaka w jego komisowym żółtym spandexowym stroju.